Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wtem widzę nadpływa parowiec, ten nasz parowiec „Wołga“, wolniutko i zupełnie blisko... Widocznie nas odstawił na miejsce i wracał do własnej pasażerskiej przystani na noc, czy jak... Nie wiem... Dość, że wszyscy pasażerowie stali na burcie, gapiąc się w naszą stronę... Wstyd mi było, że takie krzyki... Wtem patrzę, stoi ta panna z Moskwy w tym samym kapelusiku z białem skrzydełkiem i w tym samym ciemnym żakiecie, ciemnej sukience i żółtych skórkowych bucikach... Poznałem ją odrazu po oczach... I ona mię poznała, bo mi mrugnęła dwa razy powiekami, ale kiedym podniósł rękę do czapki i chciał się ukłonić, to odwróciła głowę... Wtedy dopiero zobaczyłem, że niedaleko stoi żandarm.
— Widzisz, chłopcze, kiedy ją spotkasz, albo gdzie zobaczysz, to nigdy, ale to nigdy nie dawaj jej żadnych znaków, nie kłaniaj się, nie mrugaj. Błagam cię... Nie mów też również nikomu, że ona tu jest... Wogóle, że ona jest... Zapomnij o niej!... Dobrze!? Obiecaj mi, proszę cię bardzo... To dla mnie rzecz niezmiernej, niezmiernej wagi, rozumiesz?... Nikomu ani słóweczka, ani napomknienia!... Zaklinam cię... Gdyby zaś ona do ciebie zwróciła się, to zapamiętaj dobrze, co ci powie, co zrobi i uwiadom mię o tem natychmiast. Ale sam nawet nie dawaj pozorów, że ją znasz, że cię obchodzi... Rozumiesz?... Będziesz pamiętał, co?... Ufam w twoją przyjaźń. Jesteś roztropny, sam się domyślisz co i jak... A zresztą ja ci, być może, nie-