Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bracia odeszli, usiedli opodal od gromady, kręcącej się z naczyniami koło rozdającego wodę fotografa. Sodmun głowę zwiesił i przebierał palcami różaniec, Bage twarz od pijących odwrócił i patrzał w siwy step, niknący pod grzędami obłoków. Gdy ruszyła karawana, poszli na przedzie, nie wyrzekszy słowa.
Wieczór zbliżał się, wiatr ucichł, karawana wolno ale nieustannie posuwała się naprzód wśród wydmisk.
— Poco i dokąd idziemy? Trzeba sobie nareszcie zdać sprawę!... Spytam barona, gdyż tu chodzi o życie wszystkich... Czas zaprzestać żartów, panie naczelniku!... — gorączkował się topograf.
— Zawiniliśmy również... Nie postępowaliśmy należycie, nie pozyskaliśmy zaufania i przychylności barona... Gdybyśmy zamiast żartować sobie i wygadywać, w samym początku pomówili z nim otwarcie... — zauważył doktór.
— A jakże!... Masz rację, o ile on dopuściłby do wyjaśnień...
— Powinniśmy się byli tego domagać! Przecie teraz chcesz to uczynić!...
— Tak, ale obecnie ten pęcherz bardzo zmiękł wskutek swych niepowodzeń!...
— Być może. Ludzie w znacznym stopniu stają się takiemi, jakiemi pozwala im zostać otoczenie. Gorzko wyrzucam sobie, że miłość spokoju trzymała mię w dali od spraw ekspedycji. Myślę, że stale spokojne i życzliwe zachowanie się względem barona przekonałoby go... Teraz wszyscy drogo zapłacimy za naszą obojętność i lekkomyślność!... A najwięcej żal mi zupełnie niewinnej służby, mulników i żołnierzy...
— Nic się jeszcze nie stało!... Głód i pragnienie kra-