Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rżeniem na przednie nogi, ale tułowiu podnieść już nie mogło.
Brzeski zsiadł z konia.
— Dla czego odciąłeś mu ucho!... Niegodziwcze!... — krzyczał na żołnierza i groził mu ręką.
Żołnierz uśmiechał się głupkowato. Następnie wyciągnął ucho i udał oficera. Brzeski zrozumiał, że ucho potrzebne Chińczykowi na dowód dla jego władzy, że konia nie sprzedał, że koń zdechł. Kazał mu więc juki na swe siodło zarzucić. Ten dziękował i mówił coś do niego, oglądając się za siebie, gdzie wciąż cicho rżał jego wierzchowiec i unosił skrwawiony łeb na chudej, chwiejnej szyi.
Wkrótce dopędzili karawanę, która zatrzymała się na obficiej trochę porosłej ostami i karaganą mułkowatej polance. Ludzie rozjuczyli bydlęta i skupili się wkoło przewodników.
Ci stali z opuszczonemi głowami przed siedzącym na skrzyni baronem.
— Gdzie źródło? Spytaj się go, Siuj! Gdzie źródło? — grzmiał naczelnik.
— Tu miało być!... Cóżem ja winien, że go niema!... Mówiłem, że ledwie, ledwie znam drogę... Kazali panowie... — tłumaczył się Sodmun.
Bage, który nie umiał po chińsku, tylko się kłaniał.
— Dla czegoś się zgodził?
— Kazali.
— Nie dać im wody! Niech z własnego doświadczenia zrozumieją, na co narazili ludzi i zwierzęta!... — rozkazał baron.
— Nie dostaniecie wody! — powtórzył po mongolsku Małych.