Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

noc, a już karawana porzuciła leże i ruszyła w step. Suchy, zimny wiatr dął z północy. Białe, jałowe obłoki płynęły, pędzone przezeń zwartemi ławami, i siały na popielatą ziemię chłodne światło bez barw i cieni. Widmo śmierci z braku wody szło ku karawanie.
Sodmun przestał wreszcie się modlić. Obaj z bratem wpijali się krogulczym spojrzeniem w szare przestworza. Daremnie jednak szukali drogi lub wody. Być może, iż tuż obok za łańcuchem wzgórz, które mijali, kryło się źródło, ale żaden znak go nie zdradzał. Karawana szła wciąż po tych samych sypkich piaskach, lub po ławicach twardych żwirów, warczących pod kopytami zwierząt, jak stada przyczajonych psów. Wciąż te same wydmy wkrąg spiętrzone, też głazy krwawe lub sine; nawet karłowata karagana rosła tu rzadziej.
Znikły wątłe źdźbła traw i ziół, zostały tylko kępy szarych, kolczatych, jeżokształtnych ostów.
— Cóż to będzie? Wszędzie piachy! Dokąd nas wiedzie to dziecko piekieł? — szemrali mulnicy i żołnierze.
Znękane, już dwa dni niepojone zwierzęta z trudnością opierały się wichurze, bijącej na nie gwałtownie i suszącej pozostałe w nich soki. Tumany ostrego piachu spadały co chwila na zbolałe ich mięśnie, jak deszcz iskier palących. Rany, odparzone pod jukami, piekły nieznośnie i broczyły krwią, która spływała wzdłuż ich ciał koralowemi sznurami. Z zaropiałych oczu sączyły się wciąż łzy, żłobiąc głębokie brózdy w zapylonej sierści.
Brzeski nie mógł patrzeć na poszarzałe ich pyski, pełne cichego wyrzutu i beznadziejnej rozpaczy. Wierzchowiec jego, dzięki temu, iż mu z własnej porcji wlał potajemnie w pysk trochę wody, trzymał się jeszcze dość raźno. Młodzieńca równie męczyło pragnienie, ale utraciło