Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ustach przyjemny smak gorącej herbaty. Wtym przez szmer sapiących zwierząt i rozmawiających półgłosem ludzi dobiegł go nagle z ciemności gniewny głos barona:
— Siuj, spytaj go... spytaj go, czemu powiedział, że zna drogę, kiedy jej nie zna?!
— On mówi... — odpowiedział po krótkiej rozmowie Małych — on mówi, że w mieście on był jedynym, który tędy chodził, i że mu kazali...
— Czemu powiedział, że zna drogę, kiedy nie zna?! — nalegał baron.
Długą chwilę trwało milczenie głębokie; nawet żołnierze i woźnice przestali rozmawiać.
— Z koni... Palić ognie! — rozległ się krótki, urywany rozkaz.
Zawrzał zwykły ruch, wołanie, wąż karawany zwinął się i uspokoił. Wśród czarnych jego splotów, na bladych piaskach zapłonęły ogniska, niby oczy czerwone. Sękata, kręta, świeżo nałamana karagana prężyła się i podskakiwała z sykiem w płomieniach. Żołnierze i mulnicy siedzieli chmurni dokoła, oglądając się co czas jakiś za siebie, gdzie zwierzęta ich, puszczone samopas, błąkały się z żałosnym pomrukiem w ciemności. Zwabione bulkotaniem wody, przelewanej na herbatę dla ludzi z płaskich beczułek do miedzianych imbryków, wysunęły niezwłocznie z mroku dziesiątki mord kosmatych, wisłouchych, ze zmrużonemi pokornie oczyma. Zdala z tętentem biegła reszta. Omało nie przewróciły posługacza i nie wyłały drogocennej zawartości naczyń.
W nocy chłód dokuczał podróżnikom, gdyż służąca za opał karagana rosła rzadko małemi kępkami, należało jej szukać daleko i zbierać potrochu. Ognie wygasły.
Nikła śniedź początkowego świtu zaledwie przesnuła