Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzej, wystraszony błyskiem oczu naczelnika. Małych i Tan Lo obojętnie spoglądali na obecnych. Fotograf uśmiechał się tryumfująco. Leżący u nóg barona Dor zerwał się i zawarczał.
— Ja skończyłem! — zasyczał. — Proszę iść.
— Uważasz, młodzieńcze, to znaczy, że ktokolwiek zbroi, nam wszystkim mogą łut ołowiu w łeb wsadzić!.. Ten wypróbowany junkier gwałtem chce sobie ująć lat i przypomnieć dawne czasy. Nie, hydro opozycji, niema głupich. Ty będziesz wlókł się do Pekinu, potym będziesz chorował, potym będziesz zrywał kontrakt i wracał pieniądze... So! Alle Köpfe sind ihr gleich theuer! A olej i ołów, choć napozór podobne, nie są rzeczy identyczne... O nie, żadnej awantury!... Nie urządzimy im tej frajdy, prawda, młody przyjacielu!? — pytał pół żartem, pół serjo topograf Brzeskiego, naśladując głos barona. Brzeski uśmiechał się wymuszenie. Było mu niezmiernie przykro.
— Łgać!... Wciąż łgać!... Nie lubię kłamstwa!... — rozmyślał, szukając z przyjaciółmi drogi do swego namiotu wśród juk, skrzyń i śpiących pokotem ludzi. Łuny płonących opodal ogni pełgały po obozie krwawemi błyskami. Potworne cienie kręcących się koło nich żołnierzy chińskich wybiegały daleko w przestworza, kładły się na stepie i mieszały tam z nocą.

IX.

Góry uciekły na południe i uprowadziły za sobą łany zieleni, karmionej wilgocią, spływającą z ich lodowców. Karawana znalazła się wśród brudno-żółtych, jednostajnie spiętrzonych piasków, szaro-krwawych głazów i żwirów.
Zapadający wieczór rzucał na faliste ich grzbiety ognistą