Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do serca, uważając za „skryty“ wyraz niedowierzania dla siebie i „jawne“ nieposłuszeństwo. Niezadowolenie swoje stłumił na razie, ale urazę głęboko w sercu zachował. Uważał, że przyjacielskie wyjaśnienie nieporozumień z podwładnemi ubliżyłoby jego honorowi jako dowódcy. Chmurnie z oddala śledził „wrogów“, nie odpowiadając na ich ukłony, pozdrowienia i zapytania, ale nie przebaczając im ani jednego niedbałego ruchu.
Zato coraz słabiej spostrzegał wady fotografa, który stopniowo przez pochlebstwa uzyskał niepodzielny wpływ na dumnego i niezłomnego pozornie barona. Pycha jest zawsze fortecą niezdobytą dla prawdy, lecz łatwo dostępną dla fałszu...
Nareszcie w piękny, jesienny poranek, o wschodzie słońca, wyprawa opuściła bramy Chu-czena. Tłum biegł za niemi. Grono urzędników i oddział wojska, wygrywając wrzaskliwie na surmach, odprowadzili ich z wielką paradą za miasto.
Brzeski obejrzał się raz jeszcze na te mury, gdzie przesiedzieli tyle czasu bez potrzeby, w rozterce i próżniactwie. Żal mu było jałowo ubiegłych dni, tęsknił do wieści od matki, do pracy, do Pekinu...
Południowa brama, przez którą wyjeżdżali, była zupełnie podobna do tej, przez którą wjechali. Ciemna, sklepiona paszcza wrót, a nad nią ciężka, dwupiętrowa baszta rogata. Ale z boku dostrzegł przedmioty, których tam nie było: dwie klatki z pięciu uciętemi głowami ludzkiemi. Straszne, sine, krwawo umalowane promieniami wschodzącego słońca, patrzały ciekawie białkami wywróconych oczu za odchodzącą karawaną. Brzeski szybko oczy odwrócił, ale zmory poszły za nim i nie dały mu ani pożegnać się dość uprzejmie z grzecznemi