Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kich stron i otoczyli go ożywionym kołem. Posypały się uwagi, żarty, wesołe okrzyki, przeplatane powszechnym, ale życzliwym śmiechem.

— Chao! (dobrze!) — krzyczeli, wznosząc do góry pięści z wyciągniętemi dużemi palcami.

„Chao“

— Chua-dy-chao! (dobrze narysowane). Chao-kań! (ładnie patrzeć) — oznajmiali ci, którzy stali bliżej doktora.
Tłum tak napierał, że policjanci rady sobie z nim dać nie mogli. Zresztą byli sami do tego stopnia zainteresowani rysunkiem, że zamiast wywijać bambusem i odpędzać ciekawych, co chwila zaglądali przez ramię doktora. Ciżba wzrastała.
Chińczycy, stojący w pierwszym szeregu, zmuszeni byli wbrew woli opierać się nieledwie na plecach rysownika.
Daremnie ten tłumaczył im, że mu przeszkadzają, daremnie najbliżsi grzecznie usiłowali się cofnąć. Ogrom zbiorowiska niweczył pojedyńcze chęci. Widząc, że doktór zwija papier, zaczęli widzowie go prosić:
— Kań-kań! (pokaż).
— I nam też! I nam!... — proszono zewsząd.
Doktór chwilę pomyślał i podał komuś z dalszych szeregów. Setki rąk wyciągnęły się ku papierowi. Tłum uspokoił się i doktór zaczął szybko szkicować nowy rysunek. W miarę jak papier ze czcią podawany wędrował z rąk do rąk, rozlegały się okrzyki zachwytu i duże palce wznosiły się ku górze.