Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A niech im utną! — wybuchnął baron. — I co nas obchodzi ich Ti Dun, który niewiadomo kiedy wróci! My mamy wolny przejazd od samego Bogdochana. Kto on taki ten Ti Dun?! Buntownik?!...
— Ti Dun jest głównym naczelnikiem ich miasta — pośpiesznie objaśnił Małych.
— Głupiś, tłumacz, co ci kazano.
Na szczęście jednak ani Siuj ani Małych nie odważyli się powtórzyć wyrażenia barona. Urzędnicy, grzecznie kłaniając się, twierdzili w kółko tosamo. Wreszcie odeszli stroskani i rozdrażnieni. Dor, przestraszony ich pożegnalnemi reweransami, zaczął zapalczywie szczekać.
— Co robić? — spytał półgłosem baron.
— Iść na przebój. A jeżeli nie puszczą nas przez Chami, to zwrócić na wschód i naprzełaj przez Gobi dotrzeć do Kałganu. Przejdziemy w ten sposób okolice, gdzie jeszcze noga Europejczyka nie postała. Pod żadnym pozorem nie wracać — radził stanowczo topograf.
Baron w zamyśleniu gładził dłonią brodę. Przez chwilę zdawało się, że niebezpieczeństwo złączy rozstrzelone siły wyprawy, że złagodzi osobiste urazy. Doktór zbliżył się, aby dorzucić swe zdanie. Ale baron zmarszczył brwi nagle i kiwnął lekceważąco ręką.
— Dobrze! Pomyślę o tym!...
Doktór cofnął się i wkrótce razem z topografem i Brzeskim wyszli, aby udać się do wyznaczonego im w oficynach pomieszkania.
Miasto spało w ciemnościach. Co czas jakiś przelatywał nad nim wrzaskliwy dźwięk trąb miedzianych i łoskot żelaznych „lo“, na których straż, wartująca w baszcie nad bramą, wygrywała godziny.
— Sprzedaliście się lekkomyślnie za nędzne srebrniki