Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ech! Niech co chce będzie!... Myślę, że on zmęczy się i spać położy!...

— W takim razie zgoda!... Zobaczymy!...

Herb chiński

Kiedy wjechali we wrota, zrozumieli, dla czego wydają się im tak czarne: wylot ich zagradzał od wnętrza występ wysokiego muru, który trzeba było ominąć, aby wydostać się z ciasnego przedsionka miasta na jego ulicę[1]. Szeroka, prosta ulica zabudowana była z obu stron nizkiemi domami. Na mieszkanie dla ekspedycji przeznaczono tuż u bramy nieduży, brudny, ale ozdobiony flagami dom rządowy. Tam znowu znaleźli stół, zastawiony jedzeniem i gorącą herbatą. Kilku mandarynów w galowych ubraniach i kapeluszach na głowach robiło honory. Baron, który z fotografem wyprzedził karawanę, siedział wśród nich zły i nadęty.
— Dobrze, żeście przyjechali nareszcie. Siedzę wśród nich sam jeden jak głupi. Myślałem, że sobie pójdą... Zmęczony jestem, spać mi się chce, a oni wciąż siedzą i siedzą... Czekają na coś... Czy tłumacz przyjechał?
— Nie! Zaraz będzie. Pozostał cokolwiek w tyle!...
Wszedł Małych.

— A gdzie Dor? Co pan zrobił z psem?

  1. Tak zbudowane są wszystkie forteczne wrota miast chińskich.