Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na rączych wierzchowcach harcowali z rozwiewającemi się połami ubrania jeźdźcy, podobni do kołujących jastrzębi.
Brzeski ciekawie wodził oczyma po tym barwnym obrazie, takim odrębnym, a takim pełnym życia.
Przysłuchiwał się wydawanym przez krajowców niezrozumiałym dźwiękom, w których, z niewiadomych, tajemniczych przyczyn, wyrażali oni zupełnie inaczej te same, co u niego, uczucia i myśli... Zwolna rodziło się w nim niejasne poczucie czegoś ogromnego, nieskończenie rozmaitego, co istniało przez wieki poza kresem jego świadomości i istnieć będzie przez wieki.
Postąpił krok i rozejrzał się, szukając wody. Jakiś smukły wyrostek zauważył to i zbliżył się natychmiast ku niemu. Brzeski wskazał miedziany imbryk, wiszący nad ogniem, i udał, że się myje. Mongoł kiwnął głową i przyniósł mu niezwłocznie... filiżankę gorącej herbaty.
Ponieważ Brzeski nie brał jej i ze śmiechem trząsł przecząco głową, obecni otoczyli go kołem i naradzali się niezmiernie poważnie nad tym, czego mógł chcieć. Szczęściem, znalazł się w pobliżu tłumacz i sprawę wyjaśnił:
— Su (woda)!...
— Co za dziwny obyczaj, nakazujący po przebudzeniu się co prędzej chłodzić twarz zimną wodą, zamiast rozgrzać żołądek filiżanką gorącej herbaty?... — dziwili się niemyjący się nigdy krajowcy.
— Tego wymaga ich religja!... — objaśnił ktoś sprytniejszy.
— Aha, to co innego!... — z uszanowaniem zaszeptano wokoło.
— Religja, rozumie się, że religja... Patrzcie: on się modli!...