Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieprzewidzianych wypadków i ruszył z bijącym sercem ku byłemu swemu domowi. Wstrzymali go.
— A co... jeżeli pan... tam znajdzie... bokserów? Przecież stary przyłączył się do nich?! — spytał ze współczuciem starszy urzędnik biura.
— Cóż robić?... Niema innego wyjścia!... Również, jeżeli ona odmówi pomocy, zginęliśmy...
— A czy one nie wydadzą nas? Czy nie zawołają żołnierzy?! — wypytywał dyrektor.
— Pan zapomina, że dziewczyna ta już raz uratowała nas... — posępnie odparł Brzeski.
— Zapewne. Ale wtedy myśmy jeszcze nie zabili tylu jej rodaków!
— Niech pan poradzi coś lepszego?!
— Pójdźmy lepiej w górę rzeki, aż znajdziemy gdziekolwiek łódź!...
— Możemy zajść bardzo daleko, a mimo to nic nie znaleźć... Nikt z nas nie zna dobrze brzegów i wiosek okolicznych. Znalazszy wreszcie łódź, będziemy musieli wracać i we dnie przepłynąć mimo miasta... Wszak droga nasza na południe, z prądem... O tym zaś, żeby się schować do następnej nocy w miejscowości tak zaludnionej jak tutejsza, trudno marzyć... W dodatku rano odkryją zapewne oblegający naszą nieobecność w fabryce...
— Racja. Idźcie, śpieszcie się, Brzeski!... Ale... jeżeli nie wrócicie, co mamy czynić?!
— Wtedy szukajcie łodzi, jak mówiliście przed chwilą, i przeprawiajcie się co rychlej na drugą stronę... Tam może znajdziecie jaki park lub las, gdzie we dnie można będzie się schować, gdyż z tej strony... nie wiem o innym prócz tego, ot, klasztornego...
— A więc niech pan już... idzie... i wraca co prędzej!