Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dostawszy się ze smugi światła powstali i chyłkiem szybko pobiegli za Brzeskim w kierunku ogrodów klasztornych, dalej od zdradzieckiej drogi, rzeki i miasta.
Kiedy następnie, już w pobliżu jaru, gdzie niegdyś mieszkał Brzeski, spuścili się ku rzece, aby poszukać łodzi, przekonali się ku swej rozpaczy, że niema na brzegu najmniejszego nawet stateczku.
— Przebiegłe lisy!... Zapewne kazali zniszczyć albo uprowadzić wszystkie łodzie, żeby nam ostatecznie odciąć ucieczkę. — zauważył ochrypłym od wzruszenia głosem dyrektor.
— Co robić?
— Niema wyboru. Do miasta przecie wrócić nie możemy... Idźmy do klasztoru!
— Tak!... Tam być może znajdziemy cokolwiek... lub pomogą panu, panie Brzeski... znajomi pana!... — bąkał buchalter, lecz umilkł nagle, spotkawszy się ze spojrzeniem młodzieńca. Przypomniał sobie, ile to razy zupełnie niesłusznie wymyślał i obgadywał głośno rodzinę starego Siań-szena, byle tylko dokuczyć Brzeskiemu.
Zbiegowie wrócili więc znowu na pola herbaciane i pod ochroną plantacyjnych zarośli, krążąc zdaleka, dostali się do klasztornych ogrodów.
Wszystko tam spało w głębokiej ciemności i ciszy. Nawet wietrzyk, powiewający nad polami, nie przenikał w gęstwiny i czule dzwoneczki szklane zwieszały się nieme z gałązek. W grubym mroku gajów i krzewów, wśród potężnych i rozłożystych drzew, zbiegowie poczuli się raźniej i posuwali chyżo ścieżkami, prowadzeni przez Brzeskiego. Ten w jarze kazał im się schować w gęstwinę, umówił się z niemi co do sygnałów, czasu oraz innych