Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ tutaj... Proszę otworzyć natychmiast!... Opowiem wszystko...
W bramę tłuczono coraz silniej.
— Ach, oni istotnie dobijają się!... Boże, więc to tak!... Więc to do nas?... Co robić?!... Ludzie!... Mateuszu! Jasiu! Karolu!... U licha!... Gdzie jesteście?! Uderzyć w dzwon!... Armatę... celować armatą... Wszak mamy kartaczownicę! — krzyczał dyrektor, rzucając się po pokoju.
I jako odpowiedź na potęgujący się gniewny ryk tłumu za bramą odezwał się trwożnie dzwon pożarny fabryki.
Zapomniano wpuścić do domu Brzeskiego, więc stał na schodkach ganeczku, zwrócony twarzą do bramy, jęczącej pod ciosami szturmujących. Dostał się tam dopiero razem z innemi pracownikami fabryki. Zbudzeni nagle alarmem, drżący, wystraszeni i nawpół odziani zebrali się oni u wejścia do domu dyrektora, który był wybudowany wyłącznie z kamienia i żelaza, miał odpowiednie do obrony okna i urządzenia i dokąd w razie zaburzeń mieli się chronić wszyscy, jak to było umówione zawczasu.
Dyrektor odzyskał nareszcie przytomność i zimną krew; zaczął wydawać odpowiednie i rozsądne rozkazy. Oblężeni natychmiast rozebrali schodki i galeryjkę przy wejściu, odsunęli je na środek podwórza, obleli naftą i podpalili. Następnie drzwi zewnętrzne zostały zamknięte i spuszczono na nie mocną żelazną żaluzję. Był to jedyny otwór, jaki prowadził do tego budynku, który wszystkie okna miał zakratowane i położone wysoko nad ziemią, a w pobliżu nie miał żadnych przybudówek, mogących ułatwić dostęp nieprzyjacielowi. Stał nadomiar po-