Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przebudzeniem się białych djabłów, żeby nie lała się krew czarnogłowych!...
— Chao! Dobrze mówi!... — zaszeptano.
— Czy macie drabinę?... — pytał ostrożnie Brzeski.
Nagle poczuł liczne palce, dotykające naraz jego odzienia, głowy, włosów, twarzy... Na szczęście wąsy wciąż golił, czesał włosy we warkocz po chińsku i nie zaniedbywał najmniejszego szczegółu swej toalety chińskiej...
— Co?.. Czego chcecie?! — powtarzał, niby oburzony, w czasie rewizji, podczas gdy serce tłukło mu się w piersiach, jak złapany ptak. Dobra wymowa chińska i zimna krew pokonały wreszcie podejrzliwość napastników.
— O tak, Feng!... Dobrzeby było dostać się do środka bez przelewu krwi, lecz nie mamy drabiny...
— Drabinę mają tamci przed bramą... Niech idzie kto po nią...
— O nie, nie!... Bez hałasu... Mam wyraźny rozkaz... — szepnął ostro Brzeski. — Wejdę po waszych barkach na szczyt ze sznurem... Stąd do mieszkań barbarzyńców i do budki stróża daleko — nie usłyszą!
— To prawda!... Zgoda!... — przywtórzyli mu robotnicy, zniżając jak i on głosy.
Kilku najtęższych podeszło razem z Brzeskim do ściany. Ustawili się jeden na ramionach drugiego, niby żywa drabina, a młodzieniec z pomocą pozostałych wdrapał się na nich...
— Oho, co to? Zamorskie masz buty!? — krzyknął ostatni z podsadzających go krajowców.
Brzeski nie odpowiedział. Już siedział na szczycie ściany jak na koniu i odsuwał się szybko od ludzi.