Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cach i naszych przedsięwzięciach uczyni się tysiące dziur, przez które źli zaleją nas i zamienią w swych niewolników...
— Nie chcemy ani złych, ani dobrych!...
— O tak! Precz! Niech odejdą sobie do swego zamorskiego kraju!... Dość mamy zdobywców: byli Mongołowie z Czingischanem, łupili nas i ciemiężyli; potym przyszli nowi rabusie, Mandżurowie, i też dręczyli nas obdzierali, teraz pojawiają się biali!...
— Dla czego nie dają jednak sygnału?...
— Ciekawa rzecz, jak dowódca roztworzy bramę...
— Mocna i żelazem okuta... Znam ją dobrze, ma z tyłu ciężkie, metalowe rygle...
— On już obmyślił, jak to zrobić!... — głucho powiedział Brzeski.
— Co mówisz?...
— Kto jesteś i skąd?
— Jakżeś się tu znalazł?
— Przyszedłem razem z wami wypędzać cudzoziemców z ojczyzny... Jestem Feng, stróż klasztorny! — odpowiedział głośno Brzeski. — Znam tu każdą dziurę, gdyż dawno ich śledzę z rozkazu tajnego stowarzyszenia U-wej-kian (Bezczynnych)... Może kto z was pokaże mi znak braterski?...
Skupieni wkoło niego robotnicy odstąpili cokolwiek.
— Więc co? — spytał nareszcie cicho jeden z nich.
— Naczelnik polecił mi przedostać się za mur i otworzyć bramę...
— Silni są bracia U-wej-kian, ale nie polecisz przecie na skrzydłach?...
— Chodzi o to, żeby brama została otwartą przed