Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nego jaru... Przeklęty cudzoziemiec uciekł i schował się w ogrodzie... Musimy go znaleźć koniecznie, gdyż narobi hałasu... sprowadzi wojsko, białych... Gdzie są inni?...
— Są tutaj, na północy... Mówisz, że barbarzyńca uciekł... To było do przewidzenia!... Tacy czarownicy, jak ci zamorscy djabli, z łatwością zamieniają się to w psa, to w kota...
— Idźcie, zaraz, ruszajcie!... Nie gadajcie... Śpieszę z rozkazami do tamtych!... — mruknął Brzeski i zniknął we wskazanym przez krajowców kierunku.
Skoro jednak cienie robotników roztopiły się w ciemnościach, młodzieniec zmienił natychmiast postawę, niby przygiął się znowu do ziemi i chyłkiem co tchu popędził wprost do fabryki. Dopiero w pobliżu jej murów zatrzymał się, aby wytchnąć, rozejrzeć się i zebrać myśli. Wysoko wznosiła się w powietrzu ceglana ściana ogrodzenia — jednolita, gładka, bez drzwi i okien; ponad nią wypływały ciężkie, żelazem kryte dachy składów, kanciasty korpus główny z licznemi oknami i cienkie, strzeliste kominy fabryczne, które niby obeliski przecinały czarnemi igłami bladawe nocne niebo. Wszystko spało spokojnie, głęboko — bez cienia dźwięku, bez iskry blasku — snem mocnym, porannym, nie przeczuwając, że dokoła zacieśnia się coraz groźniej pierścień ludzki, dyszący nienawiścią i zemstą, że setki rozgorzałych oczu śledzi drapieżnie i podejrzliwie z takim mozołem budowane mury ochronne.
Brzeski odraz u spostrzegł, że fabryka oblężona jest już ze wszystkich stron. Ostrożnie, chroniąc się zręcznie za krzewami i we wgłębieniach gruntu, podpełznął do drogi i spojrzał na bramę wjazdową. Dostać się tam było niepodobieństwem, gdyż strzegł ich największy oddział