Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mówi, co pan chce... Niech pan zwlecze, ile się da... Niech pan się niczego nie boi... już posłałem po policję...
— Więc... poco ja?...
— Jak to?... Tu chodzi o nasze życie!... Niech pan zwlecze, ile się da... A może uda się panu namówić ich, żeby sobie poszli!... Tym lepiej dla nas i dla nich!
Wzruszony, wyszedł Brzeski za furtkę, która się za nim natychmiast zawarła. Owiał go zapach czosnku, potu i polowych kompostów. Setki błyszczących oczu i wykrzywionych twarzy zwróciły się ku niemu. Nie czuł jednak strachu; wielu z obecnych znał dobrze, ci umilkli i, poproszeni przezeń, innych próbowali uciszyć, ale w dalszych szeregach długo wrzask nie ustawał.
— Otwórzcie bramę! — wyli. — Niech oddadzą pieniądze... Gdzie najstarszy... Nie chcemy Wania!... Precz, chrześcijańskie psy!
Z tych krzyków i dorywczych opowiadań! dowiedział się Brzeski, że głównie niezadowoleni są z... Wania, że obwiniają go o pobory, łapówki, oszustwa przy rachunkach i ucisk. Zrozumiał odrazu, dla czego dyrektor obdarzał szczególnemi względami w ostatnich czasach „Władcę Wrót Zachodnich“ i skąd brały się środki na wygody, które ten zaprowadzał w swym domu. Brzeski sam z nich korzystał i stał obecnie zmieszany tą myślą przed oskarżycielami.
— Splamił mnie i siebie, zgubił wszystkich. Gdzie się podzieje z rodziną, skoro go wypędzą? Nie będę go już bronił, nie! — rozmyślał.
— Niech płacą od sztuki jak dawniej!... Niech wydają jak dawniej codzień pieniądze!... Niech wypędzą Wania!...