Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakiż ten naczelnik?... Czy dobry?!
— Zwyczajnie... naczelnik!... — odrzekł chłop wymijająco. — Przez tamten ganeczek trzeba iść, przez dalszy...
Wskazał palcem wejście, do którego wiodła przez podwórzowe topiele wązka kładka drewniana. Brzeskiemu znów serce zabiło.
Wszedł do sionki i zastukał nieśmiało.
— Herein! — zabrzmiał z wnętrza głos chropawy nizki.
Gdy drzwi uchylił, ujrzał na tle okien przepojonych słońcem wysoką, tęgą figurę w kurtce z błyszczącemi guzami, pochyloną nad stołem, zawalonym papierami. Baron dużej, kanciastej, krótko ostrzyżonej głowy nie podniósł, na przybyłego nie spojrzał i nie przestał wodzić po mapie grubym palcem ze lśniącym sygnetem złotym.
— A kto tam?
— Jan Brzeski.
— Czego?
— Od wuja... Członek ekspedycji... Miałem być zaliczony...
— Aha!... Aha!... Przypominam sobie. Listy, dokumenty są?
— Są.
Brzeski postąpił krok naprzód z listem w ręce; jednocześnie rozległo się pod piecem warczenie i duży żółty buldog dźwignął się ociężale na przednie łapy.
— Leżeć, Dor!... Leżeć! — upomniał go łagodnie baron.
Buldog zwrócił do pana swój łeb potworny; jego krótka, szeroka morda z rozdwojonym nosem, z przyciętemi wargami i zwisającemi, mokremi pyskami wyrażała bezdenną pogardę dla gościa. Wypukłe, krwią nabiegłe oczy zdawały się spostrzegać tylko pana.