Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tych opończach kłaniali im się przy spotkaniu i grzecznie pytali:
— Czy z tęsknotą oczekiwani przez nas goście jedli już swój ryż doskonały?
Brzeski tłumaczył Serżowi, co mówią, a ten rozbawiony potrząsał uprzejmie przed mnichami pięściami wołał:
— Cin! Cin! powiedz im, Jasiu, żeśmy jedli i ryż i gniazda jaskółcze, i pijawki suszone, i szarańczę z miodem, i trzyletnie jajka, i psy, i koty i wszelkie przysmaki, jakich zapragnie dusza chińska. Żałujemy bardzo, że nie mamy już apetytu i nie możemy zjeść po kawałku pieczonego mnicha! Wiesz, bracie, że wszyscy oni w głębi duszy podejrzewają Europejczyków o ludożerstwo. Doprawdy nie żartuję.
Brzeski wyliczał, opuszczając żarty towarzysza, a mnisi kiwali poważnie głowami i mówili skromnie:
— Umiarkowany pokarm nie szkodzi cnocie!
— Pyszni, brachu! A patrz, jak się od nas bronią! — krzyknął, wskazując Brzeskiemu na szczyt jednej pagody, skąd mały, przeraźliwie wykrzywiony djabełek drewniany celował z łuku w stronę kominów fabrycznych.
— To ich feng-szui, wiatr-woda! Czary przeciw naszym czarom! Podoba mi się tu! Cin! Cin! Szkoda, Janku, żeś sam... jak mnich! Cin! Cin! — śpiewał Serż melancholijnie. — Nie wytrwasz... Bez tego, bez hulania... nie wytrzymasz! Tęsknica cię pożre! Nieraz taka człeka bierze sztuka, że choć się utop!
Ale powiedz mi, dla czego mię nie poznałeś z rodziną Wania: z jego żoną i córką?!
— Tego uczynić nie mogę, gdyż, jak wiesz, Chinki nie ukazują się obcym mężczyznom...