Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Głupstwa gadasz! Przecież nie wszyscy oszukują i kradną... Przecież ty nie kradniesz...
— Nie kradnę. I dyrektor też pewnie nie kradnie... Ale większość tutaj kradnie, albo przez palce na kradzież innych patrzy. Takie tutaj obyczaje!... Nie przerobisz ich. Trzeba na wiele rzeczy oczy zamykać... Inaczej nie wytrzymasz: zjedzą cię i zrujnują do szczętu... Dobrze, gdy udaje się te kradzieże i nadużycia w pewnej utrzymać granicy!
— Nigdy!... — oburzał się Brzeski.
Długo sprzeczali się przyjaciele i nie mogli zgodzić, co lepiej: nie ustępować ani na krok od prawdy i swoich przekonań, czy też zwolna zwalczać zło, prostować nieprawdę, wprowadzać w życie czystość, porządek, sprawiedliwość, prawdomówność, szczerość.
— Już dobrze, niech będzie jak chcesz! Z duszy i serca życzę ci powodzenia! A tymczasem przyślij Chińczyka. Zdaje się, że opróżniło się miejsce nadzorcy nad plantacjami. Albo wiesz co? Sam przyjdę do ciebie, aby się z nim poznać... Czy zgoda? — zakończył Serż.
Brzeski nie wiedział, co powie na gościa Wań, i niebardzo przyjaciela zapraszał, ale Serż zdawał się tego nie spostrzegać.
— Przyjdę w niedzielę rano, to może potym pójdziesz ze mną do miasta. Są tam rozmaite ciekawe do widzenia rzeczy. Tylko chodzić boimy się, gdyż poznają nas nawet w chińskim przebraniu i... dokuczają. Ty zaś zupełnie jak Chińczyk wyglądasz... Mówiłbyś, a jabym milczał...
Przyszedł w niedzielę. Zjedli razem obiad, potym spacerowali po parku klasztornym. Szklane dzwoneczki na krzewach, potrącane wietrzykiem, grały melodyjnie i błyskały jak wpięte w gęstwinę brylanty. Otyli mnisi w żół-