Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

blowanego salonu. Oddał bilet wizytowy służącemu i czekał, stojąc nieśmiało pośrodku.
Po chwili ukazał się niewysoki, barczysty mężczyzna z piegowatą twarzą i rudą, krótko przystrzyżoną brodą. Ukośne, niebieskie oczy biegały mu niespokojnie pod ściągniętemi brwiami; niepozorną bródkę szczypał porywczo.
— Aha, to pan!? Przyjechałeś nareszcie... Proszę siadać, proszę wypocząć bez ceremonji. My, Europejczycy, otoczeni barbarzyńcami, żyjemy tu wszyscy jak bracia. Co tak długo pana widać nie było?
— Przyjechałem lądem...
— Lądem?! Sam?... I nie bał się pan?... Aha, rozumiem, chciał pan użyć oryginalnych i niezwykłych wrażeń... Wspaniale! Pięć tysięcy kilometrów w lektyce! Ale to musiało szalenie drogo pana kosztować. Zresztą rozumiem, rozumiem: wuj nie szczędzi pewnie wydatków, skoro chodzi...
— Ależ nie! Wybrałem ten sposób podróży właśnie dla jego taniości. Odbyłem ją zupełnie bezpiecznie wozem z rodziną mego Siań-szena...
— To i on przyjechał?
Wyraz uprzejmości znikł z twarzy dyrektora.
— Pisał mi wprawdzie pan Śnietycki o nim, ale... Dla pana miejsce znaleźć się musi... ale... Wogóle miejsc wolnych nie mamy!...
Brzeski przebierał niespokojnie palcami.
— Wogóle... zaprowadzanie zmian w personelu... zdaleka jest rzeczą ze wszech miar niedogodną... Pisałem właśnie o tym do pana Śnietyckiego.
— Więc i na przyszłość niema nadziei?
— No, no, tego nie mówię. Może w zimie, przy fa-