Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czas w błogim półśnie, mruczała niewyraźnie. Władca Wrót Zachodnich mógł więc do woli się wyburzyć, gdyż ciche szlochanie córki nie stanowiło uniesieniom jego wielkiej przeszkody.
— Listu niema i roboty niema!... — zwrócił się żałośnie do Brzeskiego, jakby tłumacząc swoje uniesienie.
— Jutro pójdę do ojca Paolo!... — odpowiedział ten.
— Idź!... Ja już tam byłem... On nic nie da!... — westchnął Wań.
Nazajutrz Brzeski poszedł sam do misji.
— A! Witam!... Bardzo proszę!... Dawnośmy się nie widzieli!... — grzecznie zapraszał misjonarz młodzieńca.
Trochę zdziwiony Brzeski skromnie wyłuszczył swą prośbę. W miarę jak mówił, dobrodusznie uśmiechnięta twarz kapłana zasępiała się.
— Trudno!... Myślałem już o tym... Wań przychodził już sam... Ale nic zrobić nie mogę.
— Dla czego?... Oni są bardzo biedni.
— Wiem. Są biedni, gdyż uporczywie przebywają w grzechach.
— Lecz dzieci... Cóż winne dzieci?!
— Właśnie, właśnie!... Nietylko, że sami uchylają się od spełniania obowiązków religijnych, lecz i dzieci niewinne gubią, nie posyłają ich do szkoły, do kościoła...
— Słabi są, daleko...
— Już to słyszałem. Do Boga zawsze daleko a do ambasady albo teatru, wreszcie do domu gry blizko... Już ja wiem coś niecoś... Mamy swoich biedaków, dobrych, prawowiernych chrześcijan... Nie możemy pozbawiać ich chleba dla pogan!... Proponowałem Waniowi, aby oddał syna i nawet córkę do naszego przytułku, miałyby co jeść i Boga blizko. Ale uparł się... Tymczasem... miejsce