Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wisiały nad nim w górze blado-błękitne, nieskończenie głębokie niebiosa i zwolna płynęła po nich para puszystych białych chmur — bliźniąt. Śledził za niemi wzrokiem, dopóki nie znikły za krawędzią zwieszających się nad jego czołem kłosów. Niczem niezmącona cisza zapanowała na wybrzeżu. Wystraszone śpiewem człowieka czajki i ptaszęta uciekły, ryby przestały się bawić i odpłynęły na głębię, tylko rzeka szemrała, biegnąc wciąż, lub plusnął nagle, waląc się, podmyty jej brzeg. Kostia zamknął oczy i wkrótce usnął.
Spał długo. Obudziły go krzyki i chrzęst łamanych zarośli. Otworzył oczy, drżąc z zimna. Niebo wiszące nad nim było już inne, ciemniejsze i bliższe; tu i owdzie słabo migotały zrzadka porozrzucane na niem gwiazdy; na północy nad lasem paliła się zorza. Był więc wieczór, czy też poranek? Wilgotny od rosy i przejęty jeszcze przyjemnym dreszczem przebudzenia Kostia, nie ruszając się, skierował oczy ku temu miejscu, skąd go dobiegło wołanie.

Tuż nad jego głową, na zwalonym pniu stała Keremes; — wysunąwszy nieco naprzód jedną nogę, odzianą w czarne, drobne, zalotne „sary“[1], stała niedbale, a wdzięcznie, przegiąwszy w tył giętki

  1. Miękkie obuwie z wyrobionej skóry bydlęcej, z ostrym nieco zadartym końcem i drobnymi fałdami na podbiciu.