Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niema zgody! nie damy! — hałasowali obecni.
— Złodziejowi, zbójcy dalibyście.
— Z nim nie mówilibyśmy tak! — odrzekł kniaź.
— Dalibyśmy, co taić, ale... zasiedatielowi. Jakut bez dawania nie mógłby wyżyć. Bardzo to lubi!... zaśmiał się Tus.
— Posłuchaj, Liksandra, my ci pomoc zwiększymy za twoje dobre prowadzenie. Słowo daję, zrobię to — rzekł Kapiton.
— Zapewne, że gmina zgodzi się, gdy ją cudzoziemiec poprosi — wyniośle przerwał mu kniaź. — Wiemy, że teraz, gdy masz córkę, nie starczy ci poprzedniej ilości, więc na lato dodamy pud mięsa i tyleż mleka. Zgoda?... W jesieni znów pogadamy...
— Bierz, cudzoziemcze, toć to niezgorzej!
Aleksander otarł czoło, na które pot wystąpił kroplami.
— Ja nie chcę. Ja chcę ziemi...
— Ziemi niema.
— Grunta raz wzięte, nie wracają do nas.
— Gdzie jeden Rosyanin zamieszka, tam za rok lub dwa cała wieś wyrasta. Znów będą rozboje i kradzieże, nawet gdybyś ty był dobry!
— Wszyscy oni jednacy! Jedne zawsze powtarzają wyrazy... Widzieliśmy ich nie mało. Niema zgody.
— Kto wie, jaki będziesz, gdy ziemię dostaniesz! Dobrych nie wysyłają!... — krzyczeli Jakuci.
— Sam wezmę, jeśli nie dacie!