Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zawsze, jak wszyscy... — uśmiechnęła się i poprawiła chustkę na głowie.
Aleksander wypił kumys i począł szukać w portmonetce drobnej monety.
— Nie rób sobie kłopotu!... — Wolałabym, żebyś został... — pogardliwie ściągnęła usta, lecz pieniądze przyjęła.
Na podwórzu gromadzkiego domu widać było trochę koni i ludzi. W izbie siedziało kilku „tojonów“ (panów) i jedli mięso, krając je na kawałki na stole. Meilach znajdował się w ich liczbie. Aleksander przywitał ich według zwyczaju podaniem ręki i siadł na pierwszem miejscu.
— Witaj, witaj! Rozpowiadaj! Cóż, droga dobra? Którędyś przeszedł? Czy przechodziłeś koło mojej chałupy? — pytał Meilach. — Byłeś u mnie... Żonę widziałeś? Herbatą częstowała cię? — dokończył po rosyjsku i wpił się w niego oczami.
Aleksander zrozumiał jego badawcze spojrzenie i poczuł, że się rumieni.
— Byłem. Piłem kumys.
— Czy z masłem? — szyderczo zapytał Jakut.
— Nie wiesz, czy będzie dziś zebranie?
— Już było. Poszli na obiad... Znów będzie... Dlaczego niema być? Spraw wiele. Ale kiedy będzie, niewiadomo...
Podali Aleksandrowi mięso na talerzu. Jakuci rozmawiali w dalszym ciągu, ale widocznie krępowali się jego obecnością i wciąż spoglądali na niego.