Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




V.

Łagodny, południowy wietrzyk z trudnością przenikał lasy, okalające dolinę. Jak rój elfów, bez szmeru przelatywały nad tajgą jego podmuchy, dając znać o sobie lekkiem kołysaniem bardziej wysmukłych wierzchołków; wypadłszy na łąki, na wolne przestworza, skupiały się jak wybuchy swawolnego śmiechu, dęły, szemrały, igrały z chorowodem jesiennych liści, trzęsły żółtemi kitami zaschłych traw, marszczyły kryształową powierzchnię na wodę stopniałych śniegów i — wpadały w przeciwległe lasy, gdzie znowu milkły. Pod ich pieszczotliwem, ciepłem tchnieniem szybko znikały zimowe pokrowce, mierzchła ich białość, ustępując wszędzie połyskom żywej wody. W głębokich wąwozach szumiały potoki, liczne wodospady zlewały się po tarasach lodowych: przez powietrze przesycone wilgocią i ciepłem, łagodnie świeciło słońce; jego promienie nawskroś przenikały nieocienione liściem lasy, sięgały do samej ziemi nieprzykrytej jeszcze zielenią. Tylko w parowie Ałdanu panowała jeszcze zima biała i nieruchoma.