Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

twoich stada? Kto lepsze ma serce?... Czyj ród znamienitszy i bogatszy? Czyi synowie zręczniejsi strzelcy i udatniejsi myśliwi? Czyje córki, dorastając, przykuwają spojrzenia naszej młodzieży?... Czyżeś ty nie najpierwszy pomiędzy nami? Kto nie cierpiał, nie lękał się, nigdy nie kłamał i nie oszukiwał, tak jak my, łatwo korzący się przed losem? Ty — Selticzanie! I gdzież się udamy, jeśli ty się nad nami nie ulitujesz? — wołali ze wszech stron.
— Bóg widzi, że się podzielę z wami! Po tom tu przyszedł! — odpowiadał wzruszony starzec.
— Tumara!... Tumara!... — wołał tymczasem kniaź, szukając opowiadającego — a ty kończ swoją historyę! Zobaczysz, Selticzanie, co będzie dalej.
Znowu zapanowała cisza. Tumara, siedzący w pierwszym rzędzie radzących, prawą ręką pogładził się po prawem uchu i, pomilczawszy chwilę zaczął opowiadać:
— Mówiłem wam już, jak straciwszy renifery, wzięliśmy na plecy rzeczy nasze, dzieci i zawrócili w doliny. Dzieci nam chorowały od zgniłego mięsa i rychło poumierały. Myśmy także posłabli od tego pokarmu. Ale co w taki czas znaleźć może myśliwy w pustyni...
— To prawda!...
— Niebawem zabrakło zupełnie pożywienia. Zjedliśmy wszystkie nasze zapasy — i skórzane wory, i stare rzemienie, i zatłuszczone fartuchy kobiet.