Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.




Tam, gdzie rzeka Szeroka, wybiegając ze skalistych wąwozów, na rozległą wypływa dolinę, w blizkości wód jej na środku niewielkiej polanki, zieloną porosłej murawą, stoi słup drewniany, rzeźbami ozdobiony. U tego słupa rok rocznie gromadzą się w sąsiednich górach koczujący Tunguzi. Już w pochodzie łączą się oni w liczne karawany, tworząc malownicze szeregi, złożone z setek reniferów, przeplatanych dziesiątkami ludzi, i wkraczają na dolinę wesołymi tłumami, których gwarne i pełne wrzawy odgłosy zagłuszają plusk toczących się wód rzeki.
U podnóża gór rozrzucone w półkole ogniska migają wśród lasu, na tle wieczornych cieniów, niby błyskotliwa przepaska, przetykana delikatną zielonością wiosny i szarą, przeźroczystą tkaniną pni i konarów.
Jest to najprzyjemniejsza pora w dolinach górskich: komary i inne owady nie dokuczają jeszcze, powietrze jest rozkosznie chłodne, wszystko dokoła rozwija się i kwitnie, a tylko na wierzchołkach gór ciepłem nie tknięte leżą zimowe śniegi. Nad śniegami rozpostarte blade, przeźroczyste niebo nie