Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

skokiem dopędził ich Kostia. Keremes biegła ostatnia.
— Mam cię... raz więc jeszcze... — wyszeptał ochrypłym głosem. Chwycił ją i odepchnął w głąb jurty.
Dniało. Ciężkie, czarne przez jutrzenkę pędzone chmury, kupiły się ku północy, tworząc ruchomy, gruby a potężny wał, który, płynąc ku środkowi nieba, gasił z kolei gdzieniegdzie migocące jeszcze gwiazdy, a za sobą zostawiał obnażone z ciemności blado-różowe świtanie. Czas zwijał swój czarny płaszcz.
Uciekający zatrzymali się.
— Keremes!... — wyszeptał Chabdżij, szukając żony oczyma — Keremes!! Gdzieżeś ty?! — powtarzał w obłędzie, zawracając ku jurcie. — Gdzieżeś ty?! srebro moje! słońce!
Drzwi chaty były zamknięte.
Słyszał jak Chajłach łamiąc ławy i sprzęty, zakładał je ze środka, słyszał jego sapanie i przekleństwa, lecz nie słyszał co mu rzekł, znikając w kłębach pokrywającej drogę mgły towarzysz.
— Keremes — szeptał cicho i pieszczotliwie. Nagle drgnął: w głębi jurty rozległ się okropny krzyk, krzyk trwogi, ratunku, błagania.
Chabdżij rzucił się ku drzwiom i uderzył w nie pięścią. Lecz krzyk uciekł już z tego miejsca i brzmiał pod jednem z okien. Tam więc biegł Jakut. Lecz głos wciąż uciekał, odzywając się coraz