Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

siwe, małe, okragłe, twarze drobne, pomarszczone, oczy zgasłe, zapadłe. Paweł przyjaznie kiwnął im głową krzyknął:
— Kapsie!
— Kapsie! kapsie!... — powtórzyli, kiwając głowami. — Wszystko w porządku! Ty kapsie! — Ten, co szedł pierwszy, żwawiej posunął się naprzód i dość śmiało wyciągnął rękę.
— Tyś pewnie ten przyjezdny, co mieszka u Andrzeja?
— Dlaczego ona czapki nie włoży? — zapytał Paweł, wskazując na drugiego towarzysza, w którym po kolczykach w uszach poznał niewiastę. Stary zrozumiał, krzyknął coś żonie w odmiennem od jakuckiego narzeczu. Ona, jak automat, posłusznie nakryła głowę i ruszyli razem w dalszą drogę: — Paweł ścieżką, Tunguzi z obu stron po śniegu na łyżach. Stary wciąż gadał silnie giestykulując.
— Ach i ja byłem niegdyś jak ty bogaty, dobry, rozumny, a teraz niema nic!... — zakończył niespodzianie po rosyjsku.
— Niema nic — powtórzył Paweł, rozweselony tym jedynym w całej tej tyradzie zrozumiałym dźwiękiem. — Niema nic, to coś tak, jak u mnie... Masz przecie choć ojczyznę, stary.
— Ani jednego rena — ciągnął znów po jakucku Tunguz. — Ja! — tu podniósł do góry jeden palec — moja żona — kiwnął na towarzyszkę — Lelija — dodał, wskazując na dom Andrzeja — i tyle.
Paweł przypominał sobie wiotką, obwieszoną srebrem postać dziewczęcia, przypominał sobie nieprzyjazne spojrzenia, jakie rzucała na nią opryskliwa gospodyni domu, i zrobiło mu się żal starego. Ten oczu zeń nie spuszczał, myśl odgadł, poklepał pou-