Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

fale po ramieniu i, wyciągając rękę, powiedział lakonicznie:
— Tytuń... Bądźmy przyjaciółmi!
— Tytuń, herbata, perkale, pieniądze — odpowiedział z dobroduszną ironią Paweł, starając się naśladować intonacyę Andrzeja.
— A jakże, tytuń, herbata, pieniądze — podchwycił Tunguz, spoglądając z większem uszanowaniem na swego towarzysza. A gdy po chwili otrzymał czego żądał, odezwał się już skromniej i ciszej, dotykając jego ramienia.
— Bądźmy przyjaciółmi... Ja nic nie posiadam.
Paweł niewiele zrozumiał, ale kiwnął głową. Rozmowa urwała się w sam czas, gdyż stanęli właśnie u wrót zagrody.
W jurcie uprzątnięto już rena; pozostał tylko po nim przykry odór, a na stole na talerzach stosy pokrajane na kawałki surowej wątroby i szpiku.
Pewnie ofiara — pomyślał Paweł rozbierając się i siadając za stołem na zwykłem swem miejscu. Ale Andrzej, skoro tylko skończył witać się z gośćmi, podszedł i, natrętnie szarpiąc go za rękę, zapraszał:
— Jedz, jedz, proszę cię, to dobre.
Tyle jednak było zabawnego przerażenia w spojrzeniu Pawła, tak stanowczo potrząsł on głową, że wzbudził wesoły śmiech w gospodarzu i obecnych.
— Tego jeść i kupcy nie odmawiają. Czysta, widzę, będzie ludziom z tobą bieda — westchnął nakoniec Jakut.
Paweł tymczasem, przypatrzywszy się, jak Tunguzi chciwie pożerają wzgardzone przezeń przysmaki, odszukał pośpiesznie wśród swoich książek mały notesik, a przelustrowawszy go, odczytał z trudnością:
Tolmacz nado! — na więcej zdobyć się nie mógł na razie.