Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzędem na stole ustawione, usiadł opodal. Jakuci długo jednak nie ruszali się z miejsca, jak gdyby oczekując na coś lub na kogo, co widząc Paweł sięgnął pod poduszkę po książkę.
— W Boga nie wierzy! No, na szczęście, czy też na nieszczęście trafił nam się człowiek. Lelijo nalewaj! Ty, Niuster, siadaj z nami! — rozkazał Andrzej, chmurząc twarz i przysuwając się do stołu.
Dziewczyna schwyciła oburącz rękojeść ogromnego czajnika; uginając się pod jego ciężarem, podeszła z nim do stołu i poczęła lać z góry w rozstawione naczynia.
Paweł wówczas sięgnął do worków podróżnych, leżących w nogach jego pościeli, i, wydobywszy z nich dużą garść razowych sucharów, wysypał je na środek stołu. To na chwilę pogodziło z nim obecnych. Andrzej zawołał żonę, która pokaszlując, szurgając nogami, wypełzła z za przegrody, a siadłszy obok męża na ławie, ujęła w rękę berło gospodarskie — drewnianą łyżkę do rozlewania mleka, które w drewnianej misie stało na przednim rogu stołu. Paweł, spostrzegłszy, że dzieci, Lelija i Simaksin nie siadają do ogólnego stołu, lecz piją śniadanie na uboczu na nizkim stoliczku, nasypał im także sucharów, czem wywołał gwarną wśród obdarowanych wesołość, a na twarzach starszych uśmiech zadowolenia.
— Ty zapewne dużo wieziesz herbaty, cukru, mąki? A może masz i wódkę? — spytał nagle Andrzej, chciwie gryząc suchary.
Paweł znów zmrużył oczy, a na jego ruchliwej twarzy odbiła się męka.
— Wybacz, ja nie rozumiem — wyrzekł po chwili wahania. — Wy jednak nie myślcie, że ja z wami nie chcę rozmawiać, że ja wami... gardzę. Owszem, chciałbym bardzo i może się z czasem nauczę.