Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niem tylko co nad tumany wzeszłego słońca. Dżjanha zdołał już na dziesięć kroków podkraść się do zwierza, ale dalej iść nie śmiał, gdyż zauważył, że nie jest jeszcze dostatecznie wyczerpanym, a po przyśpieszonem drżeniu jego członków odgadł, że już go spostrzegł i że się przeraził; zatrzymał się więc i wypuścił strzałę. Ren, wystraszony dobrze mu znanem bzyknięciem pocisku, zebrał ostatki sił i ogromnym, rozpaczliwym skokiem wyrwał się z grzązkich więzów. Rozpoczęła się znowu straszna gonitwa, ale zwierz był już znużony, biegł powoli, więc ścigający zbliżali się coraz bardziej. Jak dwa psy gończe, z obu stron biegli za nim bracia: Dżjanha na lewo, Ujbanczyk na prawo, od czasu do czasu wypuszczając strzały; z tyłu zaś, porzuciwszy łuk, sajdak, nawet czapkę i rękawice, dziko wyjąc, leciał Foka z nożem w ręce. Ścigany zwierz raz po raz zerkał poza siebie krwawemi, wybiegłemi z orbit oczyma, a kiedy jękła cięciwa, za każdym razem kulił się i przyspieszał kroku. Wskutek tego nie zmniejszała się ani powiększała przestrzeń, dzieląca łowców od zdobyczy. Ludzie też poczynali się nużyć; twarze ich pobladły, członki skostniały, oddech stał się krótki, syczący, głęboko zapadłe oczy gorzały krwawo, posępnie; biegli jednak, zacisnąwszy zęby, paleni żądzą mordu, gotowi raczej paść trupem, niż zdobycz porzucić. Strzał im wreszcie zabrakło, których Foka zapomniał pozbierać.
— Ujbanczyk! łapaj! — ochrypłym głosem krzyczał Dżjanha, wypuszczając ostatnią i tak mierząc, by w razie nietrafienia upadła bratu na drogę. Śmignęła „dwużądła“ i, polatując, opuciła się daleko na śniegi; Ujbanczyk schwycił ją w biegu i łuk z kolei naciągnął. Tak przez czas jakiś przerzucali sobie pocisk, aż ugodził i, wbiwszy się głęboko