Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

renami, które też syte, wypoczęte unosiły ich coraz dalej z chyżością ptaków.
Po kilku dniach wędrówki, zwrócili z bitej pocztowej drogi na północ, w rodzinne puszcze i wybiegli na olbrzymie jeziora.
Ze wszech stron otoczyła ich biała z lekka tylko przejrzystymi lasami przysłoniona równina. Wieczorne zorze i brzaski poranne, nie mając się o co zatrzymać ani załamać, rozrzucały bisiory swych barw mieniących na wszystko bez przeszkody, rozlewały się po niebie i ziemi w całym swym majestacie. We dnie ukośne promienie słońca, które tu nigdy wysoko się nie podnosi, zamieniały pustynię w tarczę, podobną do puklerza z polerowanego srebra. Przed oślepiającym jej blaskiem nie mieli się gdzie ukryć wędrowcy — przenikał on wszędzie, był wszędzie. Szczególniej w południowych godzinach cała okolica zamieniała się w rodzaj piekła świetlanego. Maluchne, kanciaste perełki już zformołowanego na śniegach lodu, drobiąc promienie na tęczowe barwy, rozpraszały je i znów mieszały w taki sposób, że wszystko zlewało się w jakiś tuman światłości, gdzie każdy atom materyi zawierał atom blasku. Mieli oni blask ten w górze, na dole, przed sobą, za sobą, czuli go w całem ciele; czuli w mózgu, dokąd wdzierał się nawet przez przymknięte powieki, a gdy oczy otwierali, zjawiał się tuż przed nimi piekący, krwawy, jak ogromne, rozgorzałe zarzewie.
— Co za szkoda, że nie wzięliśmy okularów. Ale ktoby pomyślał, że tak palić zacznie. Było pochmurno — żalił się Ujbanczyk, przysłaniając dłonią zapłakane oczy.
— A niech pali, byle prędzej odmarzło — wołał Dżjanha — który też cierpiał, ale jakoś mniej na to