Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

połykać, bez bólu przenikające do najdrobniejszych rozgałęzień błogo rozdymających się płuc: wszystko mówiło, że wiosna zwyciężyła, że zima, a z nią niemoc, troska, niedostatek uciekły. Tylko ranki i noce zimne były i tumaniły się jeszcze mgłą mroźną; stawały się jednak coraz krótsze, coraz mniej posępne.
Wśród jezior, koło stosów świeżo rozbitego lodu, gorejących w promieniach słońca oraz pałek, które sterczały z głęboko wykopanych dołów, przejeżdżający coraz częściej spostrzegali postacie pogrążonych w pracy ludzi, a olbrzymie wiciane kołpaki, używane do połowu miętusów, utwierdzały w domysłach, że już rozpoczęto „dobywać“; że „dobywano“ z powodzeniem.
— Bóg dał — szeptali wzruszeni; nie minęli zadnej jurty po drodze, wstępowali do każdej, rozpytywali, dzielili radość jej mieszkańców, sami nabierali otuchy.
— Bóg dał — wszędzie odpowiadano wesoło, co zresztą sami odgadywali, widząc zadowolone twarze.
Wszędzie podejmowano ich ze szczególnem wylaniem i życzliwością, jak gdyby chciano zatrzeć wspomnienia niedawnego sobkowstwa i sknerstwa; wszędzie gdzie tylko weszli, choćby na chwilę, natychmiast pojawiły się na stole stosy różowej, zamrożonej miętusiej wątroby i żółtej ikry.
— Bóg dał! — brzmiało serdecznie, nie żałowano więc ni sobie, ni drugim.
Pod koniec podróży pyski chłopaków poczęły zaokrąglać się, nabierać zdrowej, ciemno-bronzowej śniadości, a wesołość nie opuszczała ich już ani na chwilę. To, pasąc reny na pagórku, porosłym jagielem, borykali się, figlowali, jak byczki rozbrykane, to biegli w zawody z puszzonymi samopas