Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zaborczych instynktów Mateusza i postanowił przeczekać je gdzie na ustroniu. Gdy zbliżyli się do zagrody Andrzeja, zgraja psów wypadła z wrót i przywitała ich głośnem szczekaniem. Drzwi otworzyły się i błysnęły czerwonem wnętrzem izby i natychmiast zatrzasły z łoskotem, a jednocześnie gromadka małych i dużych ludzkich postaci pojawiła się na terenie dziedzińca, starannie oczyszczonego ze śniegu, ogrodzonego płotem, posiadającego na samym środku trzy wysokie, grube słupy, które służyły do wiązania koni.
— Hej! kto tam? — rozległ się w ciemnościach sztucznie gruby głos chłopięcy, i wyrostek bez czapki, ale w ogromnych futrzanych rękawicach i obszernym, zapewne ojcowskim kaftanie, wystąpił naprzód.
— Co za ludzie? Stójcie! nie podchodźcie, bo będę strzelał — mówił groźnie.
Słuchacze, nie wyłączając mówiącego, roześmieli się i razem, jak na komendę, rzucili się ku przybyłym.
— Ujbanczyk! Ujbanczyk! — krzyczały dzieci, czepiając się rąk i odzieży chłopca. — Ojciec dawno na was czeka. Dżjanha i Foka poszli po reny. I my czekamy... a jakże!
— Czekamy, cze-ka-my, a jakże! Czekamy! Babat! Co za ludzie? Jakem się wylękła. Uch sie! Czekamy! — mruczała, cofając się z trwożliwym gestem i tem ogólną budząc wesołość, jedna z większych, ciemnych postaci, ku której Ujbanczyk na przywitanie wyciągnął rękę[1].

— To Simaksin — zaśmiały się dzieci. — Czyż nie poznajesz Simaksin?

  1. Tu na północy rozpowszechnioną jest bardzo pewna nerwowa choroba, zmuszająca dotkniętych nią powtarzać słyszane wyrazy, widziane gesty, przeplatając je wykrzyknikami trwogi, często bólu.