Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czną, by znów na niem niejniedorzeczną rozmaitość się rozprysnąć. Przeminie czas, rozwieje się przestrzeń i nieskończoność, gdyż nie będzie umysłu, coby je umiał odczuć i wymierzyć. A przecież, przecież mogłoby być inaczej!... Mogła walka zakończyć się zwycięstwem, gdyby nie samolubstwo, nie ślepota!...
Rabując się wzajem, na swarach i niezgodzie zmarnowali siły, czas, niepomni, że każda chwila tyle może zaważyć, co wieczność. I ot! mogli być potężni, mogli światy kłaść sobie pod nogi, a życie jednostek przewidywaniem ducha w nieśmiertelność przeciągnąć, gdy tymczasem zginęli umarli, na wieki i bez nadziei odrodzenia się w owocach swych dążeń. Umarli, padli zwyciężeni wówczas, gdy nauczyli się kochać jedni drugich, gdy zapragnęli doskonałości. I on umrze za chwilę, i nikt już o nich nie wspomni, nawet psy nie zawyją nad ich mogiłą. Już czas, już nadchodzi... Potem zostanie tylko proch, kamień, ciemność...
Czuł, że życie go opuszcza; kilka razy upadł ale się podniósł, nie chcąc przez dumę dobrowolnie skrócić swego bytu. Odzież zakrzepła od zimna, chrzęściła na nim, jak zbroja z lodu, nie grzała go już wcale; nogi miał skostniałe, w głowie dudniło, przed oczyma przelatywały krwawe plamy.
Zatrzymał się i raz jeszcze z tęsknotą, z ostatnim błyskiem opuszczającej go świadomości rozejrzał się po stepie. Z jego głębi pędziło coś ku niemu, hucząc i świszcząc, coś wielkiego, mglistego, niby jeden z tych pocisków, mających rozbić ziemię:

...plamkę małą,
Rzuconą wśród świata ogromu!...

On stał nieporuszony, nie mając sił opierać się,