Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ogień choć na chwilę z swej pieczy wypuści, ten go już rozpalić nie zdoła. Paweł krzesał wytrwale, aż spotniał cały, zmęczył się, ręce krwią obroczył i był gotów płakać ze złości. A tymczasem jęk cichy raz po raz wzywał o pomoc.
— Nic nie poradzę, ludzi trzeba będzie iść szukać — szepnął. Nim odszedł jednak, zapragnął wiedzieć, kto tak jęczał i kogo miał zbawić. Więc z krzesiwem w ręku schylił się nad łożem i iskrę dobył. Z ciemności wynurzyła się przelotnie surowa twarz Andrzeja, na której osiadł już puch biały szronu i zamigotały zbielałe, osłupiałe jego oczy. Tu już wszystko było skończone, na zawsze pogrążone w mroku. Szukał więc w innych kątach, aż znalazł stos ciepłych futer, które gdy rozgarnął i krzemień uderzył, wyjrzała z nich potworna, wykrzywiona, krwią oblana, ale żywa maszkara. Po dużym, żółtym, wystającym, jedynym zębie poznał Paweł Andrzejową. Nie było jednak żadnej nadziei dowiedzenia się od niej czegokolwiek; na wszystkie pytania odpowiadała stale przeciągłym jękiem.
Paweł rezolutnie podciągnął pasa, poprawił odzieży i ruszył szukać ludzi, już raźniejszy, gdyż nie o niego samego tu chodziło. Na wstępie jednak, zaraz za wrotami, natrafił na różne przeszkody. Naprzód wydało mu się, że idzie złą drogą, wiodącą w głąb stepu, bał się jednak jej porzucić, by nie wpaść na bezdroża i nie zaplątać się ostatecznie; powtóre, obuwie miał przemokłe, zmarznięte. Nad okolicą wisiała mgła i ciemność, niepozwalająca się rozejrzeć. Szedł więc, nie zmieniając drogi, bacząc pilnie, by się nie zbić ze szlaku, w chwilach wątpliwości zatrzymując się i obmacując ziemię gołemi rękoma. Ślad był świeży i zawiódł go w głąb doliny, pod czerniejącą ścianę lasu, przed duży, śniegiem