Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie ustawa!
Ujbanczyk czytał psalmy nad ciałem, wykopali jej oddzielną, nie szczędząc nadwątlonych sił swoich. Gdy bryły zamarzłej gliny, z głuchym odgłosem padając, zapełniły dół do szczytu, serce Pawła ścisnęło się bolesnem przeczuciem. Mateusz, rozglądając się po pustych kątach za powrotem do domu, szepnął jednak dość obojętnie:
— Nacierpiała się stara, napracowała! Ot i wypoczynek przyszedł.
Ale gdy w parę dni potem zaczął Ujbanczyk, niedomagać, starego dzika ogarnęła rozpacz.
— Czyż Bóg dozwoli, żebym ja śmierć jego własnemi oglądał oczyma?
— Może to jeszcze nie ospa. Może on poprostu przeziębił się, zamorzył... Tyle pracy! — pocieszał go Paweł, nauczywszy się wśród tej ogólnej klęski porozumiewać z nieszczęśliwymi.
— Och, gdyby tak!
Choroba tymczasem robiła szybkie postępy, a nazajutrz nie było już wątpliwości. Chłopak leżał w malignie, na ciele pojawiły się złowrogie pryszczyki, a w kilka godzin potem twarz, piersi i brzuch, przedstawiały jedyną tylko sączącą się ranę. Chory nie mówił, nie otwierał oczu, tylko od czasu do czasu ruszał ustami na znak, że pragnie. Paweł nie odstępował go ani na chwilę, Mateusz zdaleka przypatrywał im się z podełba i robił, co w domu było potrzeba. Nareszcie przyszła nieunikniona ostatnia chwila.
— Ujbanczyk! Ujbanczyk! — szeptał Paweł drżącym głosem, widząc, jak choremu rysy kamienieją, oddech staje się krótszym. Powieki konającego drgnęły, z czoła spłynęła na twarz fala pół-