Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

coraz bardziej, nie paląc odzieży, nie porzucając pościeli umarłych.
— Po co niszczyć dobytek? Zechce, oszczędzi; a nie zechce, zabije. Co tu winien dobytek!
Daremnie Paweł jeździł, prosił, przekładał, żeby chorych, jak to poprzednio byli uradzili, zwozić do jednego domu, a rzeczy do czasu w składach zamykać — nie słuchali go, a wkrótce było też i po niewczasie. Zaraza jak pożar ogarnęła okolicę. Nie było domu, gdzieby trup nie leżał, albo ktoś nie jęczał; żywi nie troszczyli się o nic więcej, prócz mogił i pogrzebów. Sztuka po sztuce zabijali bydło, niegdyś tak cenione i z taką miłością hodowane, urządzali stypy, jedli, pili i wyczekiwali kolei. Zaraza przychodziła i waliła ich, jak na rzeź przeznaczone zwierzęta. Umierali prędko, bez skargi, bez walki, prędzej może od pewności, że umrzeć potrzeba, niż od samej choroby. Mężczyźni, zdolni do pracy, chodzili od sadyby do sadyby, robiąc trumny, kopiąc doły, a Paweł przesiadywał na dachu, wypatrując gońca, wysłanego po lekarza. Wśród grobowego milczenia pustyni dolatywał go z ciemności odgłos uderzeń oskardów, kujących w lodowatej ziemi głębokie wspólne grobowce.
Mateusz i Ujbanczyk nie bywali prawie zupełnie w domu. Paweł z początku próbował im pomagać, chodził z nimi, ale mało z niego mieli pożytku. Zresztą wkrótce i w domu znalazła się dla niego robota. Stara Mateuszowa zachorowała, trzeba jej było doglądać, drwa rąbać, ogień podtrzymywać, lód na wodę przetapiać i przy jedzeniu kucharzyć. Niedługo jednak się tem trudził — po kilku dniach nie stało już Jakutki. Pochowali ją wedle zwyczaju na trzeci dzień dopiero; ani syn, ani ojciec nie zgodzili się trupa wcześniej pogrzebać.