Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a włochatych „torbasach“ na nogach, wychudły, blady, odrapany i brudny przechadzał się niepewnym krokiem po jurcie, oświetlonej zaledwie tlejącym ogniem. Cierpiący, zdenerwowany, nie zadawalał się on już pewnością, że przyjdzie czas, gdy „na ziemi zakwitnie pokój, a w sercach ludzkich życzliwość“, że wieki wieków przeżyje szczęśliwie owo stugłowe bóstwo, któremu oddał się w ofierze. On już chciał więcej, już przemyśliwał o sposobach odmienienia tak zwanego naturalnego biegu rzeczy, o ujęciu wrogich sił w karby, przeciągnięciu w wieczność bytowania ducha, zrobienia człowieka osią świata i jego ogniskiem.
Jakuci chrapali, ogień gasł, a on błądził w ciemnościach i mruczał pod nosem:
— Cóż!... Gdy ustanie wewnętrzna walka społeczeństw, gdy wszystko się ułoży, wyjaśni, współczuciem spoi, jedną myślą przewodnią oświeci, to oswobodzi się taka olbrzymia masa woli i rozumu, używana obecnie na walkę o kęs chleba, że my pojęcia o tem nie mamy. Ona będzie w stanie przedsięwziąć i przeprowadzić, co zechce! Dość, by ludzie zdołali jeden maluchny element kosmiczny na swoją korzyść wyzyskać, byle było o co ręce zaczepić... Jakieś nowe drżenie eteru zamienić w ruch, a wszechświat wezmą za łeb i wpływ swój na gwiazdy rozszerzą... Nawet teraz... prawdopodobieństwo owego zwycięstwa nie mniejszem jest dla nas, niż przebicie góry Cenis dla ludzi kamiennego okresu, a przecież... dużo jeszcze zostało...
I rósł, spodziewał się, wątpił, ale częściej wprost wierzył, że tak się stać musi; świetlane perspektywy nieśmiertelności, wszechmocy, doskonałości odsłaniały się przed fosforycznie błyszczącemi oczyma. Jakuci jednak nie wiedzieli, co on tak szepcze, dla-