Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

od czasu do czasu błyskające cienie, na które Ujbanczyk wskazywał, powtarzając:
— Ryby, ryby... chcesz, wyjmiemy?
— Nie, lepiej myślę nie ruszać. Mogą się rozgniewać.
— Rozgniewać! a za co? Nawet, gdybyśmy wzięli, nic nam powiedzieć nie mogą. Tylko przez psotę lub na sprzedaż brać nie wolno, a gdy trzeba, każdy ma prawo. Taka już nasza ustawa. Zresztą „zajezdka“ tylko nazywa się Andrzejową, a budowaliśmy ją wszyscy całą gromadą i rzeczkę co rok wszyscy oczyszczamy. Czyżby jeden człowiek takiej robocie podobał? Więc Andrzej musi nam, kiedy przychodzi czas, pomagać.
— I cóź on? nie odmawia? nie żąda zapłaty?
Ujbanczyk zawahał się.
— Odmawiać, nie odmawia, ale... Zresztą coby z tem robił? Pieniędzy przecie za to nie płaci i sprzedać także nie ma komu... a taka tego niekiedy łapie się moc, że zjeść nie można, gnije.
— Dlaczegoż nie chowacie na zimę? nie suszycie, nie wędzicie?
— Gdyby to wiedzieć napewno, gdzie się złapie, ale to nie wiadomo. A gdy się zdarzy, to rąk w pobliżu niema, sił nie starczy. Toż samo powiadasz, lodowce kopać... nie w każdem miejscu lodowce kopać można; widziałeś, jak u nas wylewa woda, a znów wozić i sił nie starczy i komary nie dadzą. Ach, ty, ty! myślisz, że my już tacy głupcy, sobie źle życzym. I solić nie można, nie solimy, a więc nie można... Sił nie starczy. Rozumiesz?
Paweł nie zupełnie rozumiał, ale w głosie Ujbanczyka brzmiały: nuda, zniechęcenie, wiedział więc, że nic określonego mu nie powie, i rozmowy zaprzestał.