Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nia dnia ubiegłego, gdy z kąta, z pośród gromady chichoczącej młodzieży wyleciał widocznie niezupełnie dobrowolnie młody Jakut i, potoczywszy się pod sam stół, stanął zadyszany z rękoma pokornie zwieszonemi i wstydliwie spuszczonemi oczyma.
— Czego ci trzeba? — spytał Paweł, widząc, że nie odchodzi. Jakut coś zamruczał i niespokojnie jął skubać rosnące na twarzy włosy.
— Brhoda! — kraknął z kąta udanym basem Foka. Paweł ciekawie spojrzał na stojącego przed nim chłopaka; zamyśleniem przyćmione jego oczy spotkały się na chwilę z pełnem wewnętrznej męki spojrzeniem krajowca.
— Cóż ci trzeba? powiedz — powtórzył łagodnie.
Jakut zamruczał znowu coś niewyraźnie, z czego Paweł zrozumiał tylko słów kilka:
— Doktór... Lekarstwo... Włosy...
— Uch, zbereźniki! — oburzył się siedzący obok Ujbańczyk. — Co pan ich słucha! Im tylko wyśmiać człowieka! Wmówili w niego, żeś pan doktór, i prosi o lekarstwo na włosy.
— A cóż mu one przeszkadzają? — spytał Paweł, rumieniąc się, i mimowoli dotknął swojej młodej bródki.
— Choć i przeszkadzają, ale niedużo... I więcej głupstwo — poważnie objaśnił uczony parobczak.
„Kozak“, gdyż to był on, postał jeszcze chwilę, wreszcie westchnął, przeżegnał się, ukłonił niezręcznie i zabierał się do wyjścia.
Paweł przyjaźnie wyciągnął doń rękę i silnie go za nią uścisnął.

XI.

Śniegi stopniały i potokami spłynęły w niziny; znikły lody, schowawszy się w głąb ziemi pod mchy