Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Paweł zarumienił się.
— Nie mam więcej — odpowiedział — mówiłem wam, że tylko tyle otrzymuję od rządu.
— Dobrze, słyszeliśmy. Ale ty sam policz, co ci potrzeba: potrzeba ci kąta ciepłego, oraz spokojnego, potrzeba ci drew, potrzeba ci wody, potrzeba ognia, potrzeba jedzenia, naczyń, statków, wszystkiego, boś ty przecie nic nie przywiózł prócz książek; a wszystko to kosztuje pieniądze — zakończył mówca z naciskiem. — Pieniądze za drzewo, pieniądze za ogień, pieniądze za wodę... izbę podmieść też pieniądze, ogień rozniecić — pieniądze, drew narąbać — pieniądze, jadło, ryba — pieniądze!... — wyliczał głowacz, drobiąc każdy ruch, każdy niemal przedmiot na części, a wyraz „pieniądze“ wymawiając ze szczególnem zacięciem.
Robiło to na tłumie ogromne wrażenie, co Paweł natychmiast zauważył, sprawa jednak przybierała pomyślniejszy niż w początkach dla niego obrót, uśmiechał się więc otwarcie z naiwnych usiłowań Andrzeja zamydlenia mu oczu.
— Czegoż się śmiejesz? — spytał urażony Jakut.
— Ależ to wszystko nie będzie was przecie tak drogo kosztowało: ogień i dla siebie rozniecacie, wodę nosicie, strawę gotujecie.
— To dla siebie! Co cię obchodzi, co my din siebie robimy? My za to od nikogo pieniędzy nie żądamy — odparł Andrzej, bystrem spojrzeniem tłum obejmując.
— A jakże! To dla siebie, a to dla ciebie — poparł go Filip. — A ja tak przypuszczam, że niema takiego prawa, aby darmo robić! Jak myślicie, gromada?
— To się rozumie — odezwało się kilka niepewnych głosów.