Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ani, byka, ani psów, ani renów, choćby pękł; ile zażądamy, dać musi. A tylko wiele? Dwanaście sam dał. Bogatego człowieka musi być dziecko! Ja tak myślę. Poprosimy go o piętnaście, albo może dwadzieścia? — dodał i umilkł sam, przerażony ogromem wymówionej ceny.
— Cóż, można i poprosić — zagadał nagle Andrzej. — Dla mnie, to wszystko jedno, jak gromada, tak i ja. Każą prosić, będę prosił; każą darmo, będę płacił! Nie tyle już płaciłem, nie zrujnuję się! Płacić, to płacić; prosić, to prosić! Gromada siła, jeden człowiek spierać się z nią nie może. Co ona powie, na to zgoda!
— Racya! Ale i gromada źle sobie nie życzy — odezwały się głosy.
— A więc wieleż? — spytał Filip, rachując coś na palcach. — piętnaście? — dosyć będzie piętnaście, myślę!
— No, niech będzie piętnaście — poparli go niektórzy i znów spojrzeli na Andrzeja.
— A któż go do siebie bierze? — spytał Andrzej szorstko, podnosząc spuszczoną dotychczas głowę.
Filip popatrzał, ale z odpowiedzią się odciągał.
— Najpierw omówmy się o cenę, a później i o tem pogadamy, hę? ja tak rozważam. A zresztą można i teraz.
— Dobrze, umówmy się o cenę — odrzekł po chwili namysłu Andrzej i podniósł się z nimi.
Obradujący powrócili do jurty. „Szanowni“ obsiedli znów ławy, a motłoch stanął opodal.
— Rosyaninie, my się zgadzamy dostarczyć ci wszystkiego, o co prosisz: kąta ciepłego oraz spokojnego i jadła i obsługi, ale gromada znajduje, że dajesz za mało — uroczyście wyrzekł Andrzej.