Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mie, bo latem uchodzimy stąd w las. Bydła nie mamy, dom letni... nie dom, buda raczej, komary cię zjedzą. A zresztą, Andrzej w żadnym razie nie pozwoli — dodał ciszej.
— Jakto nie pozwoli?
Jakut nic nie odrzekł; do Andrzeja się odwrócił i szybko coś zagadał. Pawłowi się to bardzo nie podobało.
— Ja z całą gminą, a nie wyłącznie z Andrzejem chcę mieć do czynienia — odrzekł stanowczo.
— A jakże, a jakże! Zebranie, koniecznie zebranie. My to sami wiemy — pokiwał głową bogacz. — Tłómacz jest i zebranie będzie, ale... nieprędko. Jakuci teraz zajęci: przenoszą się na letnie mieszkania. A ty tymczasem u mnie zamieszkaj; ot tak, na próbę, bez umowy. Tak i gromada chce!
Z tego wszystkiego wiedział Paweł jasno, że Andrzej go u siebie zatrzymuje; nie sądził, żeby to było z gościnności, ale, nie mając gdzie się podziać, czuł się zmuszony przyjąć narzucone sobie schronienie. Zapragnął więc urządzić się stosownie i z właściwą sobie energią zażądał po śniadaniu, aby mu pokazano, który kąt przeznaczają na wyłączny jego użytek. Chociaż nie zrozumieli dobrze, o co mu idzie, bez wahania wskazali mu miejsce, które był dotychczas zajmował. Przy pomocy Ujbanczyka urządził tam sobie Paweł parę półeczek, wbił parę gwoździ i począł wyjmować z pakunków dawno już nieprzewietrzane rzeczy, suszyć, rozwieszać i rozstawiać. Cała rodzina z natężoną uwagą śledziła za jego ruchami, szepcząc od czasu do czasu:
— Patrzcie! Widzieliście! Lusterko... mydło... trzy koszule... buty... surdut... spodnie! A wszystko z cienkiego sukna! Oj! oj! bogaty! Kupiec!
Kiedy zaś Paweł otworzył swoje największe