Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skającego w nich zadowolenia, i mruczał, że mu to wcale nie na rękę.
— U Filipa będzie mu lepiej.
— U Filipa? Boże uchowaj! To przecie już się z nim pokłócił.
Dwóch tylko sąsiadów, którzy dnia tego odwiedzili Andrzeja, nieco inaczej zachowało się, niż inni. Jednym był stary Mateusz, ojciec Ujbanczyka. O nic on Pawła nie prosił, w rozmowę z nim wdawać się nie próbował, a wysłuchawszy opowiadania Tunguza, westchnął, przypatrując się młodzieńcowi uważnie:
— Pańskie dziecko, pańskie! Nie ustawa! I będziesz ty, sokoliku, tu u nas za krajem swym tęsknił, jak zimujący ptaszek za wiosną.
Drugim był Kozak, mąż powabnej Symnaj. Ten, wchodząc do izby, najprzód potknął się niezgrabnie, a potem, ku wielkiemu obecnych zadowoleniu, mocno łbem uderzył o belkę, wiszącą nade drzwiami. Zmieszany ogólnym śmiechem, umknął w cień, na róg ławy, jak tylko odprawił przed obrazami sakramentalny obrządek pokłonów. Tu siedział długo, skubiąc rozpaczliwie włos na brodzie, wreszcie odezwał się głosem, jak w beczce dudniącym:
— Moja żona?
— Twoja żona? Była, była! a jakże!
— Była, ale przejeżdżał bohater na białym koniu, zobaczył w jej uszach nowe ładne kolczyki, na głowie rysią, ze srebrnem słońcem czapkę, na ramionach pstry, cielęcy „sagyniach“, a na nogach żółte obutki z czarnem, aksamitnem wyszyciem i... porwał ją — wyrecytowała ze śmiechem Lelija.
— A ona kazała powiedzieć, że nie wróci, bo tobie na brodzie rosną twarde, kłujące włosy — chórem podchwyciły dzieci.