Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kilkakrotnie zdawało mu się, że Dżailla, ześlizgnąwszy się z występu, pada na wybrukowane płaskiemi kamieniami podwórze.
Z radosnym przeto okrzykiem powitał ukazującą się w otworze okna twarz dziewczyny.
— Możesz wejść... Już odeszli! — zapewnił ją, widząc, że wodzi ona naokół niespokojnem spojrzeniem.
Lekko jednym susem przesadziła parapet na i znalazła się na środku pokoju.
— Czemu uciekałaś, Dżaillo? — pytał Żałynski — Ojciec twój nie miałby zapewne nic przeciwko temu, że odwiedziłaś chorego?
Dziewczyna podniosła na niego oczy.
— O tak... ojciec jest bardzo dobry, ale... — tu zacięła się nieco.
— Ale? — poddał.
Twarz dziewczyny zmierzchła momentalnie. Spuściła głowę i w zakłopotaniu plątała i rozplątywała drżącemi palcami sznury cekinów.
— El Terim — rzekła cicho.
— El Terim? Ten stary lekarz? — zdziwił się — A cóż on ma do ciebie?
Głowa dziewczyny opadła jeszcze niżej. Ledwo dosłyszalne westchnienie poruszyło jej pierś.
— Dżailia będzie jego żoną... — wyszeptała z trudem.
Żałyński, zapominając o bólu, żywym ruchem uniósł się z posłania.