Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi, które w paru sznurach zwieszały się z jej szyi.
Lecz widocznie wchodzący znajdowali się już u wejścia na schody, przecinając jej tem samem drogę do ucieczki, gdyż po chwili wbiegła zpowrotem do izby.
Wystraszonemi oczami obwiodła raz i drugi izbę, jakgdyby w nadziei, że zdoła się tutaj ukryć przed nadchodzącymi.
Spojrzenie jej padło na rozwarte okno.
Jednym skokiem znalazła się na jego parapecie.
Żałyński, zapominając o bólu, jaki mu sprawiał każdy żywszy ruch, zerwał się z łoża w nadziei, że zdoła powstrzymać dziewczynę od szalonego kroku, lecz w tymże momencie przekonał się, że Dżailla nie miała bynajmniej zamiaru ratowania się skokiem z wysokości co najmniej paru metrów.
Tuż poza oknem ściana formowała spory występ, na którym z biedą można się było utrzymać.
— Leżeć... „inglesi“... leżeć! — błagalnie wyszeptała Arabka, podnosząc nań przestraszone spojrzenie.
Żałyński ledwo zdążył dopaść posłania, gdy do izby wszedł Ibn Tassil, a za nim lekarz.
— Jakżeż czuje się szlachetny cudzoziemiec, którego przykry dlań, lecz dla nas radosny wypadek sprowadził pod skromny dach biednego